Rozmowa z prof. Krzysztofem Lipką, filozofem, estetykiem, muzykologiem.
- Gdyby Pan Profesor mógł zadać Panu Bogu jedno pytanie – jak by ono brzmiało?…
Nie wiem, czy Pan Bóg byłby skłonny dać odpowiedź, ale takie pytanie może być tylko jedno, to, na które nigdy sami sobie nie odpowiemy: Jaki jest sens i cel bytu, świata, człowieka? Jest to zapewne najpoważniejsze pytanie, jakie potrafimy sobie postawić. Proszę się nie dziwić, że wdrapuję się na tak wysoki diapazon, ale skro zaangażowany ma być tak wysoki autorytet…
- A jakie pytania zadaje Pan Profesor sobie?
Na to z kolei pytanie nie mogę odpowiedzieć konkretnie. Jestem z tych, co codziennie zadają sobie mnóstwo pytań, bo generalnie odczuwają potrzebę, by w i e d z i e ć. Nie jest to łatwy los. Wciąż mam odczucie, że czegoś nie wiem, nie rozumiem, nie zauważam, omijam setki spraw, którymi powinienem się zainteresować. Że tylko ogarniam jakąś tam niewielką cząstkę ludzkich problemów. Nie mówiąc już o pozaludzkich. O wszystko trzeba pytać, na każdym kroku natrafiamy na wątpliwości, pytania są najrozmaitsze, od banalnych do bardzo złożonych (co zresztą wcale nie wyklucza ich naiwności). Należę do ludzi, którzy nie boją się błądzić i szukać, ale liczba pojawiających się pytań wcale nie gwarantuje zwiększania się liczby poprawnych rozwiązań. Przeciwnie, coraz bardziej wikłamy się w sprawach niepewnych. Jest to oczywiste, wraz z narastaniem komplikacji w ludzkim świecie, pojawia się coraz więcej niepewności. Ale pytać trzeba, wciąż powtarzam studentom, że nie ma głupich pytań, są tylko głupie odpowiedzi.
- Czy jest takie pytanie, na które poszukuje Pan Profesor odpowiedzi i nadal jej nie znalazł?
Takich pytań jest zawsze najwięcej, bo przecież najwięcej myślimy o rzeczach niepewnych, rzadziej dumamy nad oczywistościami (choć w trakcie takiego dumania oczywistość najczęściej przestaje być oczywista). Jednak największą trudność sprawiają nie te pytania, na które nie znajdujemy odpowiedzi, lecz te, na które odpowiedzi mamy szereg i nie jesteśmy z żadnej zadowoleni. Dam przykład z estetyki muzyki klasycznej, która jest moim najpowszedniejszym zajęciem całego życia. Dla mnie jest jasne, że muzyka to najbardziej abstrakcyjna konstrukcja, jaką zbudował człowiek. I ta niebywale oderwana od wszystkiego abstrakcja najbardziej nas porusza! Dlaczego? Jak to wytłumaczyć? Znajdowałem wiele odpowiedzi na to zagadnienie ku niezadowoleniu środowiska i własnemu. Niby się do problemu przybliżam, ale nie trafiam w sedno (i nikt nie trafia). A przecież jakże bagatelny to problem w porównaniu z sensem bytu.
- Podobno, kto pyta, ten nie błądzi, ale są pytania, których zadawać się nie powinno i takie, które na zawsze pozostaną bez odpowiedzi. Jak Pan Profesor radzi sobie z pytaniami bez możliwości uzyskania odpowiedzi? Z takimi, które na zawsze pozostaną ze znakiem zapytania na końcu, z tym dręczącym niedopowiedzeniem…
Nie wiem, jak rozumieć sformułowanie „pytania, których zadawać się nie powinno”. Nie ma takich pytań. Trzeba się wczuć w ten mechanizm: pyta ktoś, kto nie wie; jak może wiedzieć, że się o to pytać nie powinno, skoro tego, rzecz jasna, nie można wiedzieć przy nieznajomości zagadnienia? Jeżeli ktoś pyta, to znaczy, że odczuwa potrzebę wiedzy, co z kolei świadczy o mądrości pytającego. Bo głupi, choć nie wie, to nie pyta. To mogłaby być właśnie definicja głupka: to taki, który nie wie, a nie pyta. Więc jak można nie dać odpowiedzi pytającemu (mądremu)? Mamy mu powiedzieć, że o to akurat nie powinien pytać? Tym sposobem z mądrego robimy głupka.
Inny problem to pytania, które zawsze pozostaną bez odpowiedzi. Wspomina Pani o dręczącym braku rozwiązania. Otóż twierdzę, że jest to zdecydowanie urocza udręka! Przecież cała rozkosz myślenia nie polega (jak zresztą w każdym procesie) wyłącznie na jego końcowym efekcie, najprzyjemniejsza jest droga, poszukiwanie, błądzenie, dochodzenie, nawet rozczarowanie, bo to zawsze furtka do kolejnej drogi. Kondycją człowieka (i całego bytu) jest bycie w drodze. Ktoś, kto chce ominąć drogę i się łudzi, że uchwyci cel, nie jest filozofem, tylko karierowiczem. A jeżeli w końcu rzeczywiście poszukujący coś znajdzie, wówczas chwała znalazcy! To się jednak zaledwie czasem przytrafia, zwykle po życiu pełnym myślenia i dociekania, a potem i dalej nie jest wolne od wątpliwości. Gdyby filozofia rozwiązywała gładko wszystkie swoje problemy, to dawno by się już doprowadziła do samolikwidacji. Wszystko by było wiadome i nad czym dumać? To byłaby dopiero tragedia! Przecież najcudowniejsze jest zmaganie się z problemem, a często ten, który swój problem rozwiązał, okazuje się z tego powodu nieszczęśliwy, bo utracił ukochaną zabawkę. Kto naprawdę kocha filozofię, ten najbardziej właśnie poszukuje zagadnień nie do rozwiązania i obraca je nieraz całe życie. Więc może trudniej sobie poradzić z problemami, które się rozwiązało? Na przykład, jak się czuje geniusz intelektu przez pięćdziesiąt lat dalszego życia po swoim największym dokonaniu? Chwilę chwały ma za sobą, a potem już tylko konwencjonalne zaszczyty i blednące wspomnienia emocji z okresu pracy nad odkryciem. Myślę, że z tym może być trudniej sobie poradzić niż z problemem wciąż nierozwiązanym. A kiedy człowiek wreszcie umiera, myśli sobie: A któż to po mnie zajmie się moim ukochanym problemem? I życzy mu większego powodzenia, dobrze wiedząc, że w tym zakresie nie należy się spodziewać rewelacji. Proszę mi wierzyć, że w tym, co mówię, nie ma za grosz cynizmu, to raczej czysta poezja życia upływającego na myśleniu.
- Życie ludzkie jest trochę jak poruszanie się we mgle, gęstej jak mleko. Więcej w nim pytań niż odpowiedzi. Podejmujemy jakieś decyzje, ale nie wiemy, czy one są dobre, czy złe, dokąd nas zaprowadzą. Jak sobie z tym radzić, czym kierować się podejmując decyzję?
No tak, niech będzie, że poruszamy się (wszyscy) nieco we mgle, ale nie aż tak gęstej jak mleko (bo byśmy się potopili). Więcej pytań niż odpowiedzi; nie byłoby to takie znów złe, tak być musi, szkoda tylko, że te odpowiedzi wciąż wiele jeszcze pozostawiają do życzenia. Ale kwestie decyzji wydają mi się znacznie prostsze. Zależy oczywiście, jakie decyzje mamy na myśli. To, co powiem za chwilę, nie dotyczy decyzji odgórnych, generalnych, powszechnych, bo te nie do nas należą i z nimi są i będę kłopoty z przyczyn, o których nieraz już mówiliśmy: zbytnia komplikacja, w którą żeśmy się zapędzili i z którą coraz wyraźniej nie dajemy sobie rady. Mogę więc mówić wyłącznie o decyzjach prywatnych. Oczywiste, że każda decyzja powinna być przemyślana, rozważone wszystkie za i przeciw, przeprowadzona próba przewidzenia konsekwencji, dobrych i złych, w szeregu możliwych rozwiązań. To niestety wiele nie daje, bo im świat bardziej złożony, tym przewidywania mniej jasne. Zresztą ta droga nigdy nie była zbyt mocna, ponieważ w każdej sytuacji możemy przewidzieć konsekwencje te, które są oczywiste. Dwie, trzy, może i pięć, ale rzeczywistość jest inna, konsekwencje układają się zawsze w łańcuchy i nikt nie przewidzi konsekwencji, powiedzmy, już dziesiątej w jednym czy drugim z łańcuchów, a co dopiero znacznie dalszych. Na szczęście dysponujemy czymś, co nazywamy intuicją. To środek o bardzo dużej rozpiętości, od niemalże niezawodnych u jednych, do całkiem nędznych u innych. U tych samych osób też raz zawodzi, a raz prowadzi do celu. Nie zawsze przy tym intuicja kłóci się z intelektem; osobiście bardziej wierzę swojej intuicji niż intelektowi. Nie mogę powiedzieć, by mnie nigdy nie zawiodła, owszem, dwa razy nawet w sprawach najważniejszych, ale jednak kiedy muszę podjąć ryzykowną decyzję, zawsze słucham intuicji i na jej podszeptach się opieram. Jest to także wygodne, gdyż łatwiej nam w razie czego przychodzi zwalić wszystko na intuicję, niż przyznać się do nie w pełni sprawnego intelektu. A ten ostatni jest jednak dość kapryśny, czego nie można powiedzieć o zawsze upartej intuicji.
- Czy wewnętrzne przekonanie może pomóc w życiowych rozstrzygnięciach? A może wskazania natury moralnej? Co może stanowić nasz kompas decyzyjny? Co nam może pomóc wskazać, w którą udać się stronę?
A co to jest wewnętrzne przekonanie? Czy to efekt przemyśleń czy intuicji? Wewnętrzne przekonanie do mnie nie przemawia, to znaczy nie wierzę, by było jakąś samodzielną instancją. Wewnętrzne przekonanie to chyba to właśnie, cośmy sobie sami wmówili, bo jest dla nas wygodne. Jeżeli nie jest wygodne, to nic łatwiejszego, niż je zmienić, a jeśli trwa w nas uparcie, to jest wygodne. Życiowe rozstrzygnięcia należy podejmować w pełni świadomie. To znaczy najpierw zbadać samego siebie, a potem i tak (w moim wypadku) zawierzyć intuicji. Jeżeli muszę wybrać jakąś ważną życiowo drogę, to zadaję sobie pytanie: do czego właściwie się nadaję? Nie: czego bym chciał, czego pragnę, o czym marzę, bo to wszystko mrzonki. Nie, pytam siebie, do czego się nadaję. Do czego mam predyspozycje? Co mi się uda na mojej drodze w związku z tym osiągnąć? Jeżeli nie dysponuję siłą fizyczną i nie lubię ruchu, to już wiem, że moim żywiołem jest teoria. Jeżeli jestem idealistą, romantykiem, wrażliwcem, to wiem, że moją drogą jest sztuka. O takiej drodze nie decyduje talent; oczywiście jakieś tam zdolności trzeba mieć (ostatnio coraz mniej), ale ten, kto wybiera swoją drogę, musi mieć przede wszystkim pewność, upór, pracowitość i systematyczność i wówczas nie ma mowy, by do czegoś nie doszedł. To wszystko bez głębokiego przeświadczenia o słusznym wyborze, bez pasji, bez determinacji nie jest możliwe. A jeśli do tego potrafi się myśleć i ma się pomysły, to tak zwany talent okazuje się najmniej ważny.
Natomiast wskazania moralne, o których Pani wspomniała, są zawsze na pierwszym miejscu, konieczne, twarde i niezbywalne. Jest to jedyna deska ratunku, jeżeli coś ważnego się nam nie uda. Jeżeli mogę sobie powiedzieć: nie udało się, zawiodłem (o co w dzisiejszym świecie nietrudno), to fakt dobrych intencji jest zasadniczą i jedyną pociechą. Nie lubię przysłowia, że dobrymi chęciami wybrukowane jest piekło; bruk zawsze będzie brukiem i lepiej, by był zbudowany z dobrych chęci niż ze złych. Jeżeli zabraknie dobrych intencji, to nie ma wyjścia, musimy myśleć o sobie jak najgorzej. Oczywiście, że jeżeli coś się nam uda mimo nie najlepszych intencji, to nie ma się czym cieszyć, ale jakoś próbujemy się wówczas ratować wobec samych siebie. Kiedy jednak zdajemy sobie sprawę z czysto egoistycznych pobudek i odniesiemy fiasko, to nie ma niczego, co nas ratuje we własnych oczach. Wtedy można sobie tylko powiedzieć: okazałem się ostatnim draniem i to w dodatku na próżno. Czy jest coś brzydszego? Nigdy nie wolno podejmować świadomie wykonania złego zamiaru! To jest sytuacja, która może, a nawet powinna!, zaważyć na całym naszym życiu.
- Czy lepiej w życiu kierować się poczuciem odpowiedzialności i powinnością, czy też porywem serca, impulsem wewnętrznym?
Czyżby to pytanie miało zakładać wyłączność tych dwóch postaw? Tak nie jest. Jest wręcz przeciwnie. Jeżeli mam poczucie odpowiedzialności, jeżeli znam swoją powinność, to jakże nie mam odczuć w tym kierunku porywu serca? Może tu się odzywa moje protestanckie wychowanie, ale całkiem poważnie twierdzę, że ten, kto nie ma poczucia odpowiedzialności i powinności, tak samo jak i ten, kto mając to poczucie nie czuje wewnętrznego impulsu pójścia za nim, jest po prostu zwyrodnialcem. Obecna cywilizacja produkuje co prawda takich masowo, ale w niczym to nie zmienia kwalifikacji moralnej. Człowiek wybrakowany wewnętrznie od strony poczucia etyki, jest kaleką. Cywilizacja zawsze miała skłonność do produkowania kalek, ale przykre jest dynamiczne narastanie tego zjawiska w ostatnich dziesięcioleciach. Zdaniem wielu filozofów jest to przejaw ostatecznego zmierzchu epoki.
- Czasem coś zadecydujemy, wydaje się, że to jest dobre. Ale potem zmieniają się okoliczności i już wiemy, że to, co wydało się być właściwe, takim nie jest. Najchętniej byśmy czmychnęli i udawali, że to nie my, że nas tu nie było, że to nie my daliśmy słowo czy rozpoczęliśmy jakieś działanie. Lepiej się wycofać czy trwać honorowo i brnąć w coś, do czego straciliśmy przekonanie albo do czego przekonania nigdy nie mieliśmy, ale tak zrobiliśmy, bo tak jakoś wyszło?
Jeżeli coś wydawało się dobre, podjęliśmy w związku z tym odpowiednią decyzję, a potem się zmieniły okoliczności i w świetle nowej sytuacji nasz postępek wydaje się nieodpowiedni, to tym gorzej dla rzeczywistości. Nie dla nas. Jesteśmy kryci. Postąpiliśmy uczciwie. Nikt z nas nie jest prorokiem i nie może z góry przewidzieć, że zmiana sytuacji stawia nasz postępek w niewłaściwym oświetleniu. To siła wyższa, a my musimy szybko myśleć, jak wprowadzić korektę do sytuacji. Jeżeli wszystko źle wygląda, to tym bardziej musimy trwać na honorowych pozycjach, bo w przeciwnym razie podwoimy tamten niechciany błąd. Powiedzą wówczas: nie dość, że łobuz, to jeszcze tchórz. I będą mieli w połowie (tej drugiej) rację. Natomiast ostatnie Pani zdanie komplikuje sprawę. Bo jeżeli mieliśmy wcześniej takie a takie przekonanie i zgodnie z nim postąpiliśmy, to nie mamy sobie nic do zarzucenia. Jeżeli jednak postąpiliśmy tak a tak bez tego przekonania lub wmawiając w siebie nieprawdziwe przekonanie, to nie pozostaje nic innego, jak bić się w piersi i czekać, kiedy nam słusznie przyładują. Nic samo z siebie „nie wychodzi”, wszystko, co „wychodzi”, wychodzi z ust lub rąk człowieka. I niestety nie jest „niczym”.
Poza tym tu się jeszcze pojawia problem autodydaktyki. Nigdy nie należy wierzyć nie tylko w to, że jestem doskonały, ale także w to, że jestem g o t o w y. Jako człowiek życiowo, etycznie, duchowo gotowy. Nigdy nie jestem. I każdy błąd, do którego się przyznam sam przed sobą, wciąż w dalszym ciągu mnie wychowuje! To jest absolutna konieczność, zawsze poddawać się impulsom, które mogą nas etycznie zmienić, poprawić, skorygować (mowa oczywiście o impulsach po gruntownie przemyślanej sytuacji). Taka wewnętrzna samokontrola i samoocena bywa bolesne, ale często jest zbawienna. Po takim bolesnym przeżyciu wewnętrznym spowodowanym dobrym impulsem etycznym, kiedy ten ból minie, czujemy się duchowo odrodzeni. Lęk prowadzi tylko do hańby. Odwaga etyczna, odwaga cywilna daje nam poczucie siły i prawdy. Trudno mi uwierzyć, że są ludzie, którzy tego nie czują, raczej zapewne nie zdają sobie sprawy z tego mechanizmu.
- Powyższe pytanie związane jest też z zachowaniem honorowym, dotrzymywaniem danego słowa. Dawniej słowo było jakby bardziej święte. Teraz to się przeżyło i działamy impulsywnie, rzucając się raz w tę, raz w inną stronę. Bez względu na daną obietnicę, zawartą umowę, podjęte zobowiązanie. U H. Sienkiewicza Krystyna Drohojowska przyrzekła rękę Michałowi Wołodyjowskiemu, ale potem jej serce zwróciło się w stronę Ketlinga, czyli Hasslinga-Ketlinga of Elgin. Nie mogła złamać danego słowa, w tamtych czasach to było jakby oczywiste. Wolała udać się do klasztoru niż złamać dane przyrzeczenie. Dziś to brzmi niewiarygodnie. Łezka się w oku kręci, jacy my ludzie, byliśmy honorowi i uczciwi. Ale może jednak to teraz jest lepiej, bo jesteśmy bardziej wierni sobie niż obietnicy, która okazała się nierealna, wręcz niszcząca i szkodliwa dla naszego szczęścia. Zważywszy chaos i tempo życia, dotrzymywanie słowa stało się nie tylko trudniejsze, ale może także mniej destrukcyjnie dla nas samych, bo nasze nieustannie zmieniające się zdanie dopasowujemy do zmiennych i niestabilnych okoliczności życiowych?…
Nie należy popadać z krańcowości w krańcowość. Często trzeba postąpić tak, by był wilk syty i owca cała. Przynajmniej próbować. Ale po kolei. Zachowanie honorowe, dotrzymywanie słowa, niewykręcanie się z obietnicy etc. to jest postawa stracona i możemy tylko płakać nad jej mogiłą. Gdyby mnie kto pytał, to osobiście płaczę. Mojemu świętej pamięci Ojcu słowo „honor” zawsze pojawiało się na ustach w najtrudniejszych sytuacjach i cieszę się, że dzisiejszych czasów nie dożył. Bez wątpienie nie jestem tak honorowy, jak był mój Ojciec, moje pokolenie już inaczej pojmowało honor, ale jeszcze go nie negowało. Teraz takie wartości (i aż mi wstyd wymieniać inne, zbliżone) wywołują u młodych raczej lekceważenie czy wręcz drwiny; im się wydaje, że honor dotyczył tych, którzy pojedynkowali się na szpady, a w świecie obecnym nie ma racji bytu. Nie rozumieją, że pojedynek dobra i zła nigdy się nie kończy. Tylko szpady zamienił niestety na kłamstwa. Cóż, słowo (czy wciąż jeszcze święte?) różni się od żelaza i dawne przeświadczenie, że słowo bardziej rani niż ostrze białej broni, wydaje się dzisiaj kpiną. A jednak ludzie żelazem się ranili, a umierali za słowo. Słowem można było zabić nieraz pewniej niż twardą bronią, dzisiaj słowo się nie liczy, jeśli nie jest zawarowane od strony prawnej i wsparte „kasą”.
Ale kij ma dwa końce. Nie należy wierzyć, że kiedyś ludzie generalnie byli szlachetni, a dzisiaj są podli; są tacy i tacy, albo są raz tacy, raz tacy. Raczej warto założyć, że niegdyś literatura chętniej zajmowała się dobrymi postępkami niż złymi. Tragedia, prawdziwa tragedia sztuki (a co za tym idzie i wychowania), polega na tym, że teraz dzieje się odwrotnie: literatura (i inne sztuki) z entuzjazmem zajmują się wszelką podłością, a unikają „nudnego” dobra. Sztuka dawna nastawiona była na budujące przykłady, ale już historia nie zawsze; wystarczy poczytać Liwiusza, żeby zauważyć, że w życiu ludzie doskonali pojawiali się obok ohydnych, a przykłady wielkiej szlachetności przeplatały się z niewiarygodnymi aktami przemocy i podłości wszelkiego rodzaju. O tym samym mówią pamiętniki polskie z XVII czy XVIII wieku, a literatura piękna chodzi własnymi drogami. Sienkiewicz czuł się także wychowawcą narodu i pokazywał wzory honoru i poświęcenia. Skoro się tej postawy jednak nie kontynuuje, trudno się dziwić, że młodzi traktują tę literaturę jak bajkę. Niestety, trzeba to sobie wprost powiedzieć, wina leży po naszej stronie, bo (jak mi to kiedyś powiedział pewien student z głęboką słusznością) to myśmy ich tak wychowali. Stanowczo liberalizm w wychowaniu jest od dawna (i coraz bardziej) zbyt daleko posunięty.
- A czy Pan Profesor dotrzymuje słowa, choć czasem widać, że w sytuacji zmienionych okoliczności, to nie jest dobre i słuszne?
Nie, nie, to trochę inaczej wygląda, na szczęście. Przecież nie idzie o fetyszyzowanie martwej zasady, tylko o racje odpowiadające obu stronom. Od tego są negocjacje. Słowo można odwołać za zgodą obu stron. Jeżeli dane słowo w nowej sytuacji nie jest rozwiązaniem rozsądnym, przystępujemy do próby zaakceptowania przez drugą stronę naszej rezygnacji z danego słowa. Natomiast jeżeli druga strona się upiera i jest oporna na argumenty, nie ma rady, trzeba zgrzytając zębami dopełnić obietnicy. Można oczywiście poszukać rozwiązania za pośrednictwem sądu, ale myślę, że słowo także dla sądów się dzisiaj niewiele liczy, a człowiek uczciwy nie zadowoli się rozwiązaniem czysto formalnym i będzie się czuł z nim źle.
- Dane słowo, przyrzeczenie, czasem się nie sprawdza, warto je łamać. Choćby w sferze uczuć. Przykładem mogą być drugie czy trzecie związki, wreszcie udane po tych pierwszych nieudanych. A przecież te pary, które się rozchodzą, obiecywały sobie przy świadkach, przed ołtarzem, trwać ze sobą do końca swoich dni. Niedotrzymanie słowa jednak się im opłaciło, bo kolejnym razem się udało – takich przykładów jest wiele wokół nas. Bo jesteśmy jak dzieci we mgle i podejmując decyzję, zobowiązanie, nie wiemy, dokąd nas to zaprowadzi. I tu docieramy do poszukiwań recepty na udane życie, bo to przecież stanowi prostą konsekwencję właściwie dokonywanych wyborów. Jak by Pan Profesor sformułował taką receptę na udane życie?
Tak, to jest poważny problem. Ale czy nie sądzi Pani, że jednak zło leży nie po stronie niedobranych par, lecz po stronie zwyczaju i prawa niedostosowanego do dzisiejszych realiów? Po co te przysięgi, skoro, jak słusznie Pani zauważa, spora liczba związków się rozpada? Mnie się wydaje, że rozpada się ogromna większość, choć się o tym jawnie nie mówi. Czy małżeństwo, które od lat przestało ze sobą obcować seksualnie, mając na boku inne kontakty, to nie jest związek, który się rozpadł? Czysto formalne związki to przecież fikcja. Czy nie lepiej zrezygnować z tych romantycznych, lecz mało realnych przysiąg? Czy w ogóle dawno nie powinno się oddzielić seksu od życia w rodzinie, a także seksu od religii? Przecież ta kwestia zawsze szwankowała, tylko się tego publicznie nie poruszało. Ludzie zawsze żyli w tych sprawach niepoczciwie i może pora przestać udawać, że człowiek jest zwierzęciem monogamicznym?
Proszę zauważyć, że w Pani pytaniu kilka razy pojawiła się sugestia, że nieudane są przeważnie pierwsze związki. Czy to nie wskazówka złego wychowania seksualnego młodzieży? Jeżeli się prze na siłę do monogamiczności i pierwszego seksu po ślubie, a odrzuca sprawdzony już w całym niemal świecie zdecydowany seks przedmałżeński i okres młodzieńczych eksperymentów, to czego się można spodziewać oprócz nieudanych pierwszych związków? A przecież nieudany pierwszy związek naznacza człowieka na resztę życia. Wiele osób zraża się całkowicie do związków, inne generalnie przestają wierzyć we współczesną rodzinę, jeszcze inni zaczynają poszukiwania własnej tożsamości zbyt późno. Pierwszy związek nieudany to gwarancja wszelkich dalszych tragedii.
- Otóż to. Tak wielu ludziom udane życie nie do końca chyba wychodzi, bo bardzo wielu jest tych, którzy mogąc się cofnąć, podjęliby zupełnie inne decyzje życiowe i inaczej pokierowali swoim losem. A może na tym właśnie polega sens ludzkiego życia – by popełniać błędy i ponosić ich konsekwencje?…
Osobiście dawno już przestałem wierzyć we współczesną rodzinę. Po prostu wiele lat temu rozejrzałem się po ludziach, którzy mnie otaczają i znalazłem dosłownie jedną tylko przykładną rodzinę. Wkrótce ona się właśnie rozsypała i moja wiara w możliwość ułożenia życia tradycyjnie legła w gruzach. Jednak nie przesadzajmy w pesymizmie, bo rodzina to nie wszystkie tradycyjne wartości, można i poza rodziną żyć w miłości bliźniego, w uczciwości i serdeczności dla ludzi.
Rzeczywiście sens życia nie tyle może polega, ile spełnia się w błędach, które się dają lub nie dają naprawić. I zgadzam się z tym, że jest to także pewien aspekt wartości i poezji życia, szczególnie aspekt poznawczy, kształtujący charakter. Ale trzeba znać granicę błądzenia, a tą granicą jest cierpienie innych, w tym przede wszystkim najbliższych. Tu się zaczyna prawdziwa odpowiedzialność. Dlatego wczesne eksperymentowanie seksualne jest na pewno lepsze od nieudanych pierwszych związków, bo te z kolei zawsze się wiążą z krzywdą.
- Klasyczne w sumie pytanie – gdyby Pan Profesor mógł cofnąć czas, co by zmienił w swoim życiu?
Nieraz się nad tym zastanawiałem. Zmieniłbym w sumie niewiele, głównie w czasów dzieciństwa, bo jako dziecko byłem rzeczywiście nieznośny, nawet okropny i dzisiaj często mi z tego powodu wstyd. Jednak w dorosłym życiu mam sobie niewiele do zarzucenia, raczej tylko nieliczne decyzje źle podjęte, zazwyczaj ze zbytniej wiary w dobroć i uczciwość innych. To zbyt intymne do opowiadania, bo jako idealista i tradycjonalista, także jako artysta, nie jestem zwolennikiem wywlekania wszystkich niezbyt szlachetnych spraw na światło dzienne. Choć ręczę, że winnym na pewno nic nie ujdzie na sucho.
- No i to najważniejsze pytanie, akurat dla profesora filozofii. Jak żyć, Panie Profesorze?… Jak żyć?…
Szanowna Pani, to akurat pytanie jest najmniej odpowiednie dla filozofa, choć mówię to tylko we własnym imieniu. Trzeba pamiętać, że kiedy filozofowie, czyści teoretycy z założenia, brali się do praktyki, raczej nic dobrego z tego nie wynikało. Platon o mało nie postradał życia, kiedy się dobrał do czynnej polityki w Syrakuzach. Arystoteles, niewykluczone że brał osobiście udział w otruciu swego dawnego ucznia, Aleksandra Wielkiego. Jest wiele bliższych przykładów (choć nie bliższych mojemu sercu). Jedno jest pewne: znać receptę, i to nawet znać ją trafnie, a wyleczyć – to dwie różne rzeczy. Bardziej od siebie odległe, niż byśmy pragnęli.
A na pytanie, jak żyć – oprócz wszystkiego, co wynika z naszych wywodów – to jest tylko jedna odpowiedź: żyć do skutku.
Dziękuję za rozmowę.
Pytania zadawała Paulina M. Wiśniewska
Fot. Jerzy Wojciechowski